Jak zaczytałam wakacje. O straszliwej sile fantastycznych serii. Miniaturki #2

zaczytane wakacje

Mogłoby się wydawać, że prowadzenie bloga książkowego i czytanie idealnie do siebie pasuje. Mogłoby. Otóż jednak nie!

To jak kazać łasuchowi zapomnieć o torcie urodzinowym stojącym w lodówce i kazać mu z detalami opisywać wczoraj zjedzone desery. A tort czeka! Ten kolor, ten zapach, ten smak! Istna tortura! Tak więc sobie myślę, że blogi książkowe pisane z miłości do literatury to… masochizm.

Przynajmniej w moim przypadku, bo gdy właśnie kusi mnie zatopienia się w świecie następnej książki, gdy o dziwo mam nawet na to czas, wtedy oto pojawia się nieznośny, przygniatający wyrzut sumienia. Osiada na klatce piersiowej i gniecie straszliwie „Już chcesz czytać następną książkę złociutka? ZNOWU? Ale przecież chciałaś pisać artykuł na bloga.” Zwalczam to jak mogę i tępię w zarodku. Tak nie chwaląc się zbytnio, odnoszę na tym polu dużo zwycięstw. Niech będą mi świadkiem okresowe pustki na blogu.

 

No ale…

 

Przychodzi taka chwila (i to jest w blogowaniu megaprzyjemne), że aż kipi od myśli i można je przelać „na papier”. Ba, może nawet ktoś to przeczyta, może nawet porozmawiam sobie z jakimś innym książkowym wariatem! (No co, czasem się zdarza)

 

A teraz wyznanie!

 

Czytałam całe wakacje. Calutkie. W kuchni, na plaży, w pidżamie i w tramwaju. Na placu zabaw, nad morzem, u babci, w trampkach i na boso. Blogowanie? A kysz! Ja czytam!

 

Minęło już trochę czasu i teraz mogę się już przyznać bez rumieńców zażenowania do mego blogowego zaniechania i wyjawić, co mnie tak opętało. A były to niemal wyłącznie same romantyczno-fantastyczne, cudownie leciutkie czytadełka. W sam raz na lato (co z tego że przez większość wakacji padało. W kalendarzu drukiem stało, że to lato, więc lato).

 

Wszystko zaczęło się od „Sekretnego dziedzictwa elfów”

 

se

 

Tak dla śmiechu i odprężenia kupiłam sobie rasową młodzieżówkę, która już w samym opisie tak kuła w oczy kliszami i szablonami, że sama owym oczom nie wierzyłam. Ona, kopciuszkowa pracowita pszczółka, niezdara przy tym i uczennica jeszcze. On przepiękny, acz zbyt pewny siebie zdobywca niewieścich serc oraz, uwaga, arystokrata z rodu elfów. No i oczywiście są sobie przeznaczeni. Z tym, że on chce, a ona nie.

Zabawne i wdzięczne czytadełko i nawet po przeczytaniu ma się ochotę na dokładkę. A że polskiego wydania drugiego i trzeciego tomu jeszcze brak, szukając rozrywki w podobnym klimacie naszła mnie ochota żeby sprawdzić co u „Króla kruków”. Tak sobie leżał samotnie na półce w bibliotece, a tyle jego zdjęć widziałam swego czasu (czyli dawno) na Instagramie, że co tam – ciekawość zwyciężyła.

 

Król kruków

 

Tutaj już fabuła jest bardziej skomplikowana. To nie przelewki. Ona jedna, a ich trzech. Wszyscy mają tajemnice, wszyscy przystojni, w większości bogaci. Małe miasteczko, powietrze przesycone magią, a strzały Amora uderzają nie do końca tam, gdzie teoretycznie powinny. Dodatkowo (i jest to bardzo fajny dodatek), dom bohaterki wypełniony jest po brzegi barwnymi osobowościami wróżkami, wieszczkami i mistrzyniami tarota. Co za rodzina!

Skończyło się na dwóch przeczytanych tomach. Na razie.


Malowany człowiek

Ale najgorzej, najmocniej dostało mi się od „Malowanego człowieka”. Osiem tomów, godziny zapomnienia o świecie zewnętrznym, dwa przypalone obiady, (prawie) karta stałego klienta w chińskiej knajpce (bo właściwie po co tak ciągle gotować, gdy można poczytać).

 

Tron z czaszek

 

Lekka fantastyka, czasem ma się ochotę udusić autora za przegadane fragmenty, ale częściej chciałoby mu się postawić kufel piwa i powiedzieć „No napisz wreszcie ten ostatni tom, bo już nie można wytrzymać”*.

W świecie malowanego człowieka dzień jest dla ludzi, noc dla wygłodniałych demonów. Krew leje się strumieniami. Najciekawszy i w zasadzie najważniejszy jest nakreślony w powieściach ostry konflikt między odmiennymi kulturami (coś jak chrześcijanie i muzułmanie). Dobra rzecz.

 

Harry potter

 

Miałam też krótką, intensywną przygodę z Harrym Potterem. Taki powrót po latach. Ach, stary dobry Hogwart, beczka śmiechu z Rona (te pająki!) i smutek po śmierci Dumbledore’a.

Przeczytałam i z westchnieniem zachwytu przekazałam całe siedem tomów córce. I jak cicho się w domu zrobiło! Czyta ona, czytam ja.

 

Fałszywy pocałunek

 

Skończyło się na „Fałszywym pocałunku” (to już we wrześniu, takie zakończenie lata). Mignęła mi w necie recenzja, zaintrygowała konstrukcja książki i dwa popołudnia spędziłam w towarzystwie księżniczki-uciekinierki. Pierwsza połowa drażniła niczym gryzący wełniany golf (czy można być aż tak naiwną nastolatką?). W drugiej połowie autorka trochę usprawiedliwiła poczynania bohaterki, a śledzenie fabuły stawało się coraz ciekawsze.

Na powieść składają się krótkie rozdziały pisane z perspektywy bohaterów, zazwyczaj księżniczki-uciekinierki i dwóch przystojniaków. Jeden jest w niej zakochany, drugi niby też, ale co poradzić, ma za zadanie ją zabić. Jeden jest następcą tronu w ościennym państwie, jej niedoszłym mężem od którego (nie widząc go wcześniej na oczy!) uciekła, drugi wynajętym płatnym mordercą. Szkopuł i frajda dla czytelnika jest w tym, że nie wiadomo, który jest który. Także książka się rozkręca i jeśli mamy dobry nastrój (konieczny by przebrnąć przez początek), to spragnionym romantycznych opowieści powinno się spodobać.

 

I tak skończył się mój wakacyjny romans i potyczki z demonami.

 

Teraz siedzę po uszy w alternatywnym świecie Orsona Scott Carda i przecieram oczy ze zdumienia czytając o Napoleonie walczącym w Stanach Zjednoczonych ramię w ramię z Indianami. Zero porywów serc. Wojna i dzika preria. How! Do przeczytania następnym razem.

 

Czerwony prorok

 

 

*Właśnie się dowiedziałam, że wreszcie skończył. Fabryka Słów zapowiada wydanie ostatniego tytułu cyklu na 2018 rok. Mam nadzieję że chodzi o zimowe miesiące… 

 

– – – – – – – – – – – – – – –

Cykl Miniaturki to krótkie zapiski o przeczytanych książkach. Recenzje w wersji light